„Jak to jest z metalami ciężkimi?” – to najczęstsze pytanie, które pada, kiedy rozmawiamy o wykorzystaniu nawozów z osadów. Odpowiadamy: metale ciężkie są wszędzie, nawet w naturalnych glebach, a ilość, którą wprowadzamy do gleby przy okazji używania polepszacza, jest najczęściej… znikoma. Rozprawiamy się więc z mitami o metalach.
Zaczniemy więc od sedna: zanim wprowadzimy taki nawóz powstały z osadów ściekowych do obrotu (czyli docelowo do gleby), przechodzimy przez prawdziwą „ścieżkę zdrowia” z uzyskaniem pozwolenia ministra rolnictwa.
- Projektujemy odpowiednio proces technologiczny
- Uzyskujemy wyniki badań
- Zdobywamy opinie wielu instytutów badawczych.
Wszystko po to, żeby mieć pewność, że gotowy produkt będzie absolutnie bezpieczny dla gleby i człowieka. I w tym procesie zwraca się szczególną uwagę właśnie na zawartość metali ciężkich w samym osadzie oraz w produkcie, który z niego powstaje.
Metale ciężkie nie są problemem. Weźmy na przykład takie metale jak ołów i chrom. Znamy wiele przykładów oczyszczalni, gdzie ich osad jest tak „czysty” pod względem zawartości tych metali… że można byłoby takie osady aplikować przez ponad 1000 lat i dalej zawartość w glebie byłaby poniżej dopuszczalnej normy.
Znacznie częściej problemem są mechaniczne zanieczyszczenia, jak choćby plastik, szkło itd. Jednak to już jest sprawa kultury mieszkańców, a nie pracy samego zakładu (oczyszczalni, kompostowni). Im więcej rzeczy wrzucimy do kosza na bio albo im więcej chusteczek nawilżanych, papierków i patyczków kosmetycznych wrzucimy do toalety… tym więcej skumuluje się w osadzie.
Warto zatem przypominać: toaleta to nie śmietnik, a odpady zmieszane to nie są odpady biodegradowalne.
Coś dla specjalistów i laików
Jeśli pracujecie z osadami ściekowymi, to pewnie nieraz zdarzyło Wam się wyliczać dawki osadu, które można wprowadzić do gleby. Jeśli nie macie sprawdzonego modelu obliczeniowego, polecamy nasz kalkulator stworzony przez inż. Jana Kolbusza – do pobrania i korzystania.
Jeśli nie zajmujesz się tym zawodowo, też możesz sobie dzięki niemu sprawdzić o czym mówimy, gdy przypominamy „że nie ma co się bać metali ciężkich”. Zrozumienie i wiedza to najważniejsze elementy pozbywania się lęków – widać to świetnie przy okazji popularyzowania wiedzy.
Jak nie odpad, to co?
Po co w ogóle stosować te nawozy z odpadów? Przecież można stosować inne nawozy. Jasne, że można – np. mocznik, saletrę itd. Tylko że problem z nimi jest taki, że wytwarza się je z użyciem gazu ziemnego (tak, wiem, że to brzmi dziwnie, ale paliwa kopalne to podstawowy surowiec dla syntezy nawozowej!). Pomijam już emisję CO2 i innych gazów – chodzi o bezpieczeństwo surowcowe i ekonomię.
1 tona nawozu (np. mocznika) ma w sobie tyle azotu nawozowego co 25 – 50 t osadu ściekowego. Tylko mocznik może kosztować ponad 4500 – 5500 zł/t, a osad można dostać „prawie za darmo”. Produkty nawozowe powstałe z osadu czy innych odpadów też wcale nie są drogie. A oprócz tego wnoszą jeszcze fosfor, wapń, magnez i materię organiczną, która na lata poprawia jakość gleby.
Strategia odpadowo-surowcowa
Tu nie chodzi o to, żeby kogokolwiek zmuszać do stosowania nawozów z odpadów. Chodzi o to, żebyśmy popatrzyli na sprawę w ten sposób: każda dawka takiego produktu to konkretna ilość surowców pierwotnych zaoszczędzonych, a to tworzy krok w dobrą stronę dla samowystarczalności gospodarczej i gospodarki obiegu zamkniętego. Uważamy, że to są działania, które teraz wybitnie powinno się wspierać… A jeśli ktoś nie chce wspierać, to przynajmniej niech im nie przeszkadza.